Potter krytycznie
Moja przygoda z "Harrym Potterem" rozpoczęła się w 2002
roku, gdy obejrzałam pierwszy film cyklu. Później przyszedł czas na książki.
Jako pierwsza w moje ręce trafiła „Czara Ognia”. Była pierwszą częścią, którą
najpierw przeczytałam, a dopiero później zobaczyłam jej ekranizację. Od tego
czasu moje spojrzenie na te produkcje zdecydowanie się zmieniło. A moja ocena
filmów uległa znacznemu pogorszeniu, i stan ten z roku na rok się pogłębia.
Zdaję sobie sprawę, że tym wpisem wkładam kij w mrowisko,
ale... Do odważnych świat należy!
Wiele osób, które dorastało wraz z Harrym, utożsamia się z mieszkańcami jednego z czterech domów. Osobiście nigdy nie czułam takiej potrzeby, a wypełniając różne „psychotesty” byłam przydzielana na przemian do Slytherinu i Gryffindoru. Dziś chyba jednak nie wpasowuję się w ideologię przedstawicieli szmaragdowo-srebrnych barw. Ślizgon z pewnością siedziałby cicho i nie prowokował burzy w szklance wody. Wiedząc ile może stracić, po prostu dbałby o swój interes. Zdaję sobie sprawę, że wielu z Was się ze mną nie zgodzi, inni będą zaskoczeni, a jeszcze inni zbulwersowani, ale takie właśnie jest moje zdanie. Wypracowałam ja na przestrzeni kilku ostatnich lat i jestem pewna, ze chcę się nim z Wami podzielić.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz
obejrzałam wszystkie filmy serii w całości, po kolei. Właściwie nie pamiętam, kiedy ostatni raz
obejrzałam choćby jedną, całą część. Z moich obliczeń wynika, że musiało być to
mniej więcej 2-3 lata temu. Od wielu miesięcy nie czułam sympatii do tych produkcji.
W ubiegłym roku po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie odświeżyłam sobie
wszystkich książek serii i podejrzewałam już, że okres mojej fascynacji tą
serią minął. Ale w te wakacje ponownie sięgnęłam po wszystkie książki o
chłopcu, który przeżył i znów okazały się niezwykle wciągające i magiczne.
Postanowiłam spróbować też z filmami i w ubiegłym miesiącu z przyjemnością
wróciłam do „Kamienia Filozoficznego”.
W międzyczasie, gdy w wakacje TVN
emitował kolejne filmy, czułam do nich jednak wiele negatywnych emocji. Zwracałam uwagę na sceny wyprane z emocji, pominięte,
na źle zrealizowane momenty. Zastanawiałam się: jak można było tak niesamowitą
historię i wciągające książki zamienić na tak mdłe produkcje?
Przestańmy jednak owijać w
bawełnę - chciałabym Wam przedstawić dziś moją listę zarzutów i zażaleń
względem ekranizacji „Harry’ego Pottera”. Nie chodzi mi jednak o
niedociągnięcia techniczne, jak na przykład kamerzysta w kadrze, widoczne
linki, czy zmieniające się w czasie ujęcia fryzury. Nie mam także na myśli wątków, które
pominięto. Oczywistym jest, że film rządzi się swoimi prawami i jest to
ekranizacja, a nie przekalkowanie treści książki w skali jeden do jednego. Chciałabym
jednak podkreślić, że wszelkie moje zarzuty odnoszą się wyłącznie do filmów, a
nie książek.
Na czym więc polega mój „problem”?
Zacznijmy od błędów rzeczowych. J.K. Rowling i jej historia oczarowała mnie
swoją zupełnością. Świat stworzony przez autorkę wydaje się być kompletny. Nie
ma w nim luk, błędów czy sprzeczności. Wiele razy zastanawiałam się jak udało
jej się stworzyć, tak niesamowicie ogromny, inny świat, gdzie wszystko to
siebie pasuje i jest tak niewiarygodnie wiarygodne. Filmowi twórcy nie
przejmowali się takimi drobiazgami. Ile razy słyszeliśmy, że niepełnoletnim
czarodziejom nie wolno używać magii poza Hogwartem? Czy Harry’emu nie wytknięto
nadmuchania ciotki, choć nie wyciągnięto konsekwencji? A kilka minut przed tą
sceną widzimy jak Harry kilkakrotnie rzuca zaklęcie „Lumos Maxima” siedząc w
swoim łóżku w domu mugolskiego wujostwa. Ta scena otwiera trzeci film i
złamanie prawa przez Harry’ego nie jest wtedy najmniejszym problemem. Nie jest
to jednak jedyny przykład używania magii poza Hogwartem. Gdy Harry spotyka
Hermionę na Ulicy Pokątnej w drugiej części, ta naprawia jego okulary zaklęciem
"Oculus Reparo". Oczywiście możemy uznać, że Hermiona rzucając to
zaklęcie w miejscu pełnym czarodziejów, więc nie może zostać ukarana, bowiem
Ministwerstwo Magii nie jest w stanie wykryć rzuconego przez nią zaklęcia, ale
czy Hermiona, która zawsze była przykładem osoby uwielbiającej przestrzegać
reguł, obawiającej się wyrzucenia ze szkoły bardziej niż własnej śmierci,
ryzykowałaby w tak głupi sposób?
To nie jedyny zarzut jaki kieruję
do twórców względem postaci Hermiony. Chcę zaznaczyć, że nie mam na myśli, źle
zagranej przez Emmę roli, a raczej tego co kazano jej zagrać. W czwartym
filmie, gdy „Czara Ognia” wyrzuciła karteczkę z imieniem Harry’ego, a ten
musiał wciąć udział w Turnieju Trójmagicznym odwróciła się od niego cała
szkoła. Włącznie z najlepszym
przyjacielem - Ronaldem Weasley. Tylko
Hermiona wierzyła Harry’emu i tylko ona go wspierała. Tak było w książce. W filmie natomiast, gdy panna Granger
przekazuje pokrętną wiadomość Harry’emu i ten chce, aby przekazała też jego
słowa, krzyczy: „Ja nie jestem sową” i odchodzi na pięcie. Można odnieść
wrażenie, że również jest na niego zła i obrażona. A przecież to właśnie na
Hermionie zawsze można było polegać i w tej sytuacji, ale i podczas wędrówki w
poszukiwaniu horkruksów, gdy Ron ich opuścił.
Niezaprzeczalna zaletą filmów z
serii „Harry Potter” jest ich obsada. Od odtwórców najmłodszych ról, którzy
radzą sobie naprawdę dobrze, po niezwykle znane i cenione nazwiska. O ile
odtwórcy dorosłych ról to uznani aktorzy, dzieci po prostu były dziećmi. Większość z nich jest dobrze, a część
doskonale, dobrana do swoich ról. Jednakże
wciąż nie mogę zdzierżyć filmowej wersji Ginny Weasley. Już w pierwszej scenie
– na peronie, gdy pierwszy raz spotyka Harry’ego jej twarz jest ”pełna emocji”. Niestety w tej
kwestii nie zmieniło się nic przez następne 7 filmów. Wciąż jest nijaka, mdła.
O ile początkowo na ekranie pojawiała się w miarę rzadko, później stała się
jedną z najważniejszych postaci i jej gra coraz bardziej raziła. Rozdźwięk między filmową Ginny, a postacią
opisaną w książce – energiczną, temperamentną i przyciągającą uwagę - jest
wręcz nie do opisania.
Ważną kwestią, którą podnosi wiele
fanów jest też sprawa oczu Harry’ego. Wiele razy czytałam, że Daniel nie mógł
nosić soczewek. Moim zdaniem nie jest to problemem. Nie jest dla mnie tak ważne czy są one
zielone, jak w książkowym pierwowzorze, niebieskie, brązowe czy sinokoperkowe.
Miały być one jednak takie same jak oczy matki Harry’ego. Aby cała historia
trzymała się w ryzach i miała sens. A twórcy w ostatniej części, do roli młodej
Lily, która pojawia się na ekranie zaledwie przez kilka sekund zaangażowali
aktorkę z ciemnymi oczami, dzięki czemu położyli cały sens relacji Harry-Snape.
Czy tak trudno było podarować tej dziewczynce soczewki, czy wziąć inną, nawet
nie rudą i dać jej perukę, albo chociaż zrobić to komputerowo?
Jednakże największy żal mam do
twórców za to, co zrobili moim książkowym ulubieńcom w ostatnich częściach. Gdy
reżyserską pałeczkę przejął David Yates wszystko poszło w złym kierunku. Moim
zdaniem piąta i szósta część zostały po prostu zmasakrowane. „Zakon Feniksa” to
najdłuższa książka cyklu, na podstawie której powstał najkrótszy film. Wszystkie epizody wyreżyserowane przez Pana Yatesa wydają mi się
wyprane z emocji. Nie przeżywam
dreszczyku emocji, gdy wraz z Harrym rozwiązuję kolejne zagadki, nie czuje grozy i niebezpieczeństwa, które
czai się nieopodal. Śmierć Syriusza,
która w książce wzrusza mnie przez kilka rozdziałów tutaj została niemalże
zmarginalizowana. Sam ten moment nie
wywołuje u mnie żadnych emocji, a co ciekawa na koniec filmu Harry już się
uśmiecha, jakby wcale nie stracił najbliżej mu osoby, ostatniej osoby, która
była jego rodziną. A na początku następnej części, której akcja zaczyna się
parę tygodni po tym wydarzeniu, jakby nigdy nic próbuje poderwać pewną mugolkę.
Moim zdaniem największą „krzywdę”
zrobiono właśnie „Księciu Półkrwi”. Moja ulubiona książka została pozbawiona
wielu wątków, wspomnień z wycieczek do przeszłości Voldemorta. A wszystko po
to, aby zmieścić więcej scen, które z tego filmu zrobią marne romansidło. Wątki
miłosne w tym filmie zajmują zdecydowanie zbyt dużo miejsca.
Twórcy wycieli wiele ważnych
scen, ale mieli wystarczająco dużo czasu, aby dodać coś nowego. Spalenie Nory nie jest sceną, która drażni
mnie tak mocno, jak innych fanów, ale pozbawiona jest jakiegokolwiek
sensu. Jeśli Nora spłonęła, to jakim
cudem widzimy ją w następnym filmie, jakby nic się nie stało? Ale przede
wszystkim oznaczałoby to, że wszystkie zaklęcia ochronne, które zostały rzucone
na dom okazały się nieskuteczne. A wtedy Śmierciożercy mogliby wedrzeć się
wszędzie, a cała podróż Harry’ego w siódmej części nie miałaby prawa nie
zakończyć się tragedią. Jednakże to scena poprzedzająca ten moment jest moją „ulubioną”. Z pewnością jest to najlepsza i najbardziej
zasadna chwila w całej sadze... Mowa o scenie, w której Ginny wiążę Harry’emu
buta. Trudno jest mi znaleźć jakiekolwiek wytłumaczenie, uzasadnienie... Po co?
Dlaczego? Pojawiają się teorie związane z tym, że aktor cierpi na pewną
przypadłość, przez co sam ma problemy na
przykład z wiązaniem butów. Ale jaki to ma związek z filmem?
Jednakże najbardziej drażni i
irytuje mnie scena na wieży, po powrocie Harry’ego i Dumbledore’a z
jaskini. Dyrektor każe schować się
chłopcu, a ten posłusznie wykonuje polecenie. Pojawia się Draco, którego Harry
przez cały czas podejrzewał, ale stoi i tylko się przygląda. Nie reaguje nawet
wtedy, gdy Draco rozbraja dyrektora, przyznaje się do winy i wyznaje jakie
powierzono mu zadanie. Po prostu stoi i
się przygląda. Moim zdaniem prawdziwy, książkowy Harry nigdy by się tak nie
zachował. Zawsze chciał walczyć, nie myśląc o konsekwencjach, ratować ludzkie
życie. W końcu miał „bzika na punkcie ratowania ludzi”. Następnie pojawiają się
Śmierciożercy, a chwilę później Snape,
którego Harry całym sercem nienawidzi. Warto
pamiętać, że tuż przed wybyciem do jaskini Harry dowiedział się kto przekazał
przepowiednię, przez którą zabito jego rodziców, Voldemortowi. Snape, któremu
tak „ufał” przykłada palec do ust, każąc być mu cicho, a ten stoi potulnie i
wykonuje polecenie? Pisałam już kiedyś o
moich wątpliwościach względem tej sceny, a wiele osób zauważyło, że Harry
przysiągł dyrektorowi, że wykona każde jego polecenie. Poza tym Dumbledore ufał Snape’owi, a więc i Harry mu zaufał, pokazując swoje
oddanie dyrektorowi. W żaden sposób mnie
to nie przekonuje. Mimo ogromnego szacunku i zaufania względem Albusa
Dumblreore Harry nigdy Severusowi nie ufał. Zawsze go podejrzewał i przekazywał
swoje wątpliwości, także dyrektorowi i nie przekonywały go jego
wyjaśnienia. Harry obiecał
posłuszeństwo, ale już w jaskini, gdy Dumbledore miał wypić trujący eliksir,
Harry opierał się przed wykonaniem polecenia. Harry nie schowałby się, gdy inni będą
walczyć, a Dumbledore doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Dlatego uniemożliwił mu działanie zarówno w
tej scenie, jak i rok wcześniej – w Ministerstwie Magii.
Pozostaje jeszcze kwestia
ostatniego filmu. To znaczy kwestia ostatnich dwóch filmów. Muszę przyznać, że
ucieszyłam się, gdy ogłoszono tę decyzję. Podzielenie „Insygniów Śmierci” na
dwie części oznaczało bowiem przedłużenie mojej przygody z Harrym. Obiektywnie
trzeba jednak przyznać, że była to bardzo mądra i przemyślana decyzja. Twórcy
zarobili dzięki temu blisko dwa razy
więcej, a swoją decyzję argumentowali faktem, że ostatnia część jest bardzo
obszerna, a chcieli wiernie oddać treść książki i należycie wyjaśnić wszystkie
nagromadzone przez lata zagadki. Pełny materiał trwałby bodajże 6 godzin i
stwierdzono, że nawet najwięksi fani tego by nie wytrzymali. Z tym trudno się
nie zgodzić, ale skoro mieli okazję i czas, aby dobrze oddać treść książkowego
pierwowzoru, dlaczego znów zeszli na manowce? Należy także zauważyć, że
argumentowanie, jakby papierowe „Insygnia Śmierci” były bardzo długie i warto
podzielić je na pół jest trochę bezsensowne. Wszystkie tomy od czwartej części
wzwyż są potężne i jeśli chcielibyśmy kierować się tą logiką, ostatnie 4 części
powinny być zrealizowane w ten sposób.
Wcześniej twórcom nie przeszkadzało jednak zamknięcie prawie tysiąc
stronicowej książki w 133 minutach filmu.
Nie mieli też oporów, aby zrobić z szóstej części mało wciągający
romans. Ale zostawmy to. I tutaj będę się czepiać się małej ilości scen
wzbudzających jakieś emocje. Oglądając ten film wcale nie czuję czających się
wszędzie Śmierciożerów i atmosfery terroru.
Żałuję, że pominięto wątek Lupina i Tonks, a przede wszystkim fakt istnienia
Teddy’ego, bo dzięki sytuacji, w której się znalazł, historia w piękny sposób
zatoczyła koło. Ale najbardziej zawiodła mnie scena ostatecznego pojedynku
między Harrym a Voldemortem. W książce
długa i budująca napięcie wymiana zdań, a tutaj latamy sobie po całym zamku,
skaczemy z wieży, turlamy się po schodach.
|
„Harry
Potter” to prawdziwy fenomen. Nie ma chyba osoby, która nie znałaby tej
postaci. Osiągnął niebywały sukces i pobił wszelkie rekordy sprzedaży. Autorka serii została miliarderką, a dzieci,
które mając blisko 10 lat otrzymały główne role, z pewnością nawet nie myślały,
co przyniesie im udział w tych filmach. Dla wielu z nas jest to jednak
niezwykła historia, z którą dorastaliśmy. Tak było w moim przypadku i dziś, za
każdym razem, gdy kolejny raz czytam książki, zastanawiam się dlaczego zrobiono im coś takiego. Większość ludzi zna
tylko filmy z serii, wiele osób uważa je za mierne i trudno się dziwić. A traci
na tym niezwykła opowieść, która ma w
sobie taki potencjał, a została tak okrutnie spłaszczona.
Jednakże zawsze będę „wdzięczna” potterowym
filmom, bo to dzięki nim poznałam książki J.K. Rowling, które otworzyły mi
później naprawdę wiele drzwi. Muszę zaznaczyć, że na
każdą filmową premierę czekałam z zapartych tchem, a każdą wizytę w kinie
przeżywałam niczym Boże Narodzenie. Każdą
część znam właściwie na pamięć i oglądałam je co najmniej milion razy. Zawsze
wypowiadam kwestie wraz z aktorami, co zawsze doprowadza moich towarzyszy do
białej gorączki. Skąd zatem tyle
negatywnych opinii w tekście powyżej? Z
roku na rok coraz bardziej denerwuje mnie ignorancja twórców tych produkcji i
to jak zmarnowano potencjał tej historii. Jeśli ktoś nie zna książek lub nie są
one dla niego tak ważne, opisane przeze mnie pretensje z pewnością będą
bezzasadne. Ale można było zrobić to zdecydowanie lepiej. Z takim budżetem
można było zrobić to naprawdę w magiczny sposób.